Postanowiłem
zaopiekować się wewnętrznym, nie tyle dzieckiem, co nastolatkiem i
dać mu coś, o czym marzył, a czego nie miał szansy zrealizować.
Co było tym marzeniem, gdy miałem naście lat? Chciałem nauczyć
się grać na gitarze.
Przez
krótki czas przychodził do mnie „chłopiec z gitarą” i
próbował nauczyć podstawowych chwytów, które zamieniały się w
miłe dla uszu melodie. Niestety, nie trwało to długo, bowiem
chłopiec nie spodobał się mojej matce, uważała, że zawraca mi
głowę bzdurami, że marnuję tylko czas, który powinienem
wykorzystywać na odrabianie lekcji. O własnej gitarze, nawet nie
miałem co marzyć, bo ja taki mały a gitara duża (i droga), a co
będzie, gdy okaże się, że nie mam talentu albo zniechęcę się
po pierwszych nieudanych próbach (tak, matka od razu założyła, że
to nie może się udać. Nie mnie.), że szkolna nauka ważniejsza, a
szlifowanie gitarowych umiejętności wymaga poświęcenia wielu
godzin, że samodzielnie niczego się nie nauczę a wizyty „chłopca
z gitarą” są niemile widziane. Marzenie prysło jak bańka
mydlana.
Gdy
dorosłem, w moim życiu pojawił się inny „chłopiec z gitarą”.
Godzinami mogłem słuchać jak gra. Obserwowałem, jak jego palce
swobodnie i precyzyjnie przesuwają się po gryfie, jak odtwarza ze
słuchu znane melodie. Byłem pełen podziwu dla jego samorodnego
talentu. Pewnie, nauczyłby mnie grać, gdyby nam codzienność nie
zszarzała. Sam też przestał sięgać po gitarę. Inne rzeczy stały
się ważniejsze.
Mimo
upływu lat, moja love do muzyki gitarowej nie zmieniła się.
Coraz częściej zaczęła nawiedzać mnie myśl, że „gdybym miał
gitarę, tobym na niej grał”. Tydzień temu owa myśl
zmaterializowała się. Czeka mnie więc dużo nauki, ćwiczeń, bólu
palców, ale i ogrom przyjemności. Czyż w życiu nie chodzi o to,
by robić to, co się kocha?