Staram
się spojrzeć na moje życie obiektywnie i dochodzę do wniosku, że
byłem totalnie pogubionym człowiekiem. Żyłem w wiecznym rozdarciu
pomiędzy płcią biologiczną a odczuwaną, a moim życiem rządziły:
nadmierna odpowiedzialność za innych, olbrzymi lęk przed utratą
bliskich oraz domu, a także nakręcany (przez matkę) strach „co
powiedzą lub pomyślą inni”. Cały czas usiłowałem dostosować
się do otoczenia, do warunków w jakich przyszło mi żyć. Sobą
mogłem być tylko gdy byłem sam – w wieczornej lub nocnej ciszy,
w tych nielicznych i krótkich momentach, gdy zostawałem sam w domu.
Sam się dziwię, że tak wiele przetrwałem, że nie stoczyłem się,
nie zacząłem chlać, ćpać, że mimo ciągłych myśli o śmierci,
nie próbowałem się zabić. Choć tak naprawdę, każdego dnia
zabijałem siebie robiąc rzeczy, których nie chciałem robić,
przeciwko którym wewnętrznie się buntowałem. Niestety, tylko
wewnętrznie. Dobrowolnie pakowałem się w sytuacje, o których z
góry wiedziałem, że nie mogą skończyć się dobrze. I byłem
coraz bardziej nieszczęśliwy, coraz bardziej samotny, coraz
bardziej wycofany. Psychiczny ból zacząłem odczuwać fizycznie aż
wreszcie przyszedł moment, że przestałem odczuwać cokolwiek.
Prawdopodobnie to mnie uratowało po utracie rodziny i domu. Potem
starałem się tylko ten stan wewnętrznej próżni utrzymać, by
prześlizgnąć się przez następne dwadzieścia cztery godziny i
jeszcze następne...
Uparcie
wierzyłem w moc powiedzenia: „Co cię nie zabije, to wzmocni”,
dopóki na jednym z kursów nie wysłuchałem wykładu, genialnego
psychologa, Jacka Walkiewicza, który powiedział: „To nieprawda.
Co nie zabije, to nie zabije. Wcale nie musi wzmacniać. Potrafi
sponiewierać i zostać na całe życie.” Miał rację. Pomimo tylu
tragicznych zdarzeń nie zrezygnowałem z kontynuowania życia, ale
czy to oznacza, że owe zdarzenia mnie wzmocniły? Nie. Gdyby tak
było, nie przejmowałbym się wieloma rzeczami, nie dołował nimi,
zwłaszcza że to, na ogół, zdarzenia niezależne ode mnie lub dużo
mniejszego kalibru, niż te, które mnie nie zabiły.
Chciałbym
wreszcie rozliczyć się z przeszłością, zakończyć pewne
rozdziały, mentalnie rozstać się z ich bohaterami i zacząć
budować swoją przyszłość. Wiem, że nie uda mi się tego zrobić
przez najbliższe dwa lata, a może nawet więcej, bo tyle będzie
trwał proces diagnostyczny, podczas którego będę musiał
wielokrotnie opowiadać o tym, co się wydarzyło. Przy konieczności
wracania do wspomnień, operacje, jakie mnie czekają, to pikuś.
Napisałem:
„zacząć budować swoją przyszłość” i sam się popukałem w
czółko. A cóż ja takiego mogę jeszcze zbudować? Powinienem
skupić się na dbaniu o to, co mam, nawet jeśli mam niezbyt wiele.
Powinienem również skupić się na leczeniu, żeby w końcu móc
stanąć przed lustrem i spojrzeć w nie bez obrzydzenia. Na resztę
jest za późno – po prostu.
Ano niestety stres nie wzmacnia... ja ze swojego życia mogę jedynie powiedzieć, że osłabia... (nawet fizycznie, weźmy nerwice - jak się już nabawisz to nawet wyeliminowanie czynnika daną nerwicę powodującego nie sprawi automatycznie, że się z niej wyleczysz...)
OdpowiedzUsuńAle myślę, że nigdy nie jest za późno coś zbudować :)
U siebie zauważyłem, że im większy jest stres, tym bardziej przestaję normalnie funkcjonować - trudno jest na czymkolwiek się skupić, zapominam nawet o ważnych rzeczach. Gdybym miał więcej samozaparcia, zacząłbym chodzić na siłownię. Podobno to idealny sposób na rozładowanie stresu ;)
OdpowiedzUsuń