News

Do tekstów pochodzących z bloga - wszelkie prawa są zastrzeżone

czwartek, 29 grudnia 2016

[*] Carrie Fisher [*]


Dla fanów „Star Wars”, to wielka strata. 27 grudnia 2016 r. przeszła na najjaśniejszą stronę Mocy – Carrie Fisher, niezapomniana Księżniczka Leia. 

 




Jaki jest sens?


Zbliża się koniec roku. Wielu ludzi czeka na noc sylwestrową, żeby wprowadzić w życie tzw. noworoczne postanowienia. Jaki jest sens wprowadzać coś, czego, zapewne, nie udało się wprowadzić w ciągu roku? Czy data 1 stycznia powoduje, że w magiczny sposób zrealizujemy swoje postanowienia w nadchodzących dwunastu miesiącach? Myślenie bardzo życzeniowe. Realizacja postanowień nie ma nic wspólnego z żadną datą. Zależy tylko od nas. Jeśli bardzo czegoś pragnę, nie czekam na magię, która przyjdzie z zewnątrz, razem z wybiciem zegara godziny dwudziestej czwartej, bo wiem, że jeśli zdam się na tę magię, tak naprawdę, w moim życiu nic się nie zmieni. Zawsze będę zaczynał wszystko od jakiegoś jutra, które prawdopodobnie nigdy nie nastąpi, bo będę wynajdywał przeszkody. Tak to działa. To, co wczoraj było jutrem, jest dniem dzisiejszym, a dzisiaj...
Za oknem buro, jestem niedospany i zniechęcony, jak w tych okolicznościach mam rozpoczynać coś, na czym mi zależy? Przecież wymaga to minimum entuzjazmu, zaangażowania. A jak mam wykrzesać z siebie entuzjazm, skoro za oknem buro, jestem niedospany i zniechęcony? Wiem, dzisiaj pójdę wcześniej spać, a jutro zabiorę się za realizację postanowienia. Jeszcze tylko wieczorem obejrzę film, na emisję którego tak długo czekałem, a potem spać! Co? Film zaczyna się o północy? No, trudno. Pięć godzin snu to też dużo dla kogoś, kto sypia dwie, trzy godziny dziennie.
Jutro nadeszło szybciej niż myślałem. Za oknem nadal jest buro, a niedospanie i zniechęcenie wcale nie są mniejsze niż wczoraj. Nie będę się katował. Do weekendu pozostało tylko kilka dni, to będzie bardziej sprzyjający czas na początek realizacji postanowień.
Jutro, za tydzień, miesiąc, rok, kiedyś – zrealizuję to, co postanowiłem. Mijają minuty, godziny, spadają kolejne kartki z kalendarza, zmieniają się pory roku, a my odkładamy swoje marzenia, cele na wyimaginowany magiczny moment, który zmieni wszystko. W ten oto sposób odkładamy swoje życie na bardziej sprzyjający czas. Czas, którego może nam zabraknąć. Jesteśmy istotami śmiertelnymi, a czasu zazwyczaj mamy mniej, niż nam się wydaje.
Nie odkładaj więc swojego życia, swoich marzeń i celów na przysłowiowe jutro. A noc sylwestrową wykorzystaj na zabawę i świętowanie tego, co w mijającym roku udało się zrealizować. Stwórz sobie plan i tego się trzymaj. Niech w realizacji marzeń nie przeszkodzi Ci żadna data.
I tego Wam życzę w 2017 roku.
 
Sposobem na zaczęcie jest skończenie mówienia i podjęcie działania.”
Walt Disney

niedziela, 25 grudnia 2016

Świąteczny czas


Sporo osób twierdzi, że Boże Narodzenie jest bardziej świąteczne od Wielkanocy i ja się z tym zgadzam. Grudniowe święta są mi dużo bliższe niż te wiosenne, bo zazwyczaj były bardziej uroczyste, rodzinne, klimatyczne... Choinka i kolorowe światełka na niej, opłatek, kolędy, stół zastawiony różnymi pysznościami, rodzice, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Potem, jak to w życiu, coraz więcej pustych miejsc przy stole, ale ogólny klimat pozostawał niezmieniony. Tak chciałbym pamiętać święta i nie dopuszczać do głosu innych, niekoniecznie dobrych, wspomnień. Ale nie da się.
Przedświąteczny szał sprzątania, który odbierał przyjemność myślenia, że zbliżają się święta. Ponadto był to okres najbardziej tworzący konflikty pomiędzy moimi rodzicami, a przede wszystkim pomiędzy matką a mną. Już od końca listopada o mojej matce śmiało można było powiedzieć: chodząca furia. Nie było dnia, żeby nie wyjechała z jakimś obraźliwym tekstem, nie było dnia, żeby do czegoś się nie przyczepiła. Jako dziecko, to właśnie w tym czasie, najczęściej obrywałem po głowie (i nie jest to żadna przenośnia), bo spojrzałem krzywo na matkę, bo zbyt głośno zamknąłem drzwi, bo powiedziałem coś, czego ona nie powinna była usłyszeć a usłyszała, bo ułożyłem inaczej rzeczy niż matka mi kazała, bo zbyt wolno sprzątałem lub coś pominąłem. Każdy powód był dobry, by mnie popchnąć, szarpnąć, uderzyć w twarz, głowę, plecy, albo nawciskać mi, że do niczego się nie nadaję, że każda inna dziewczynka... Mój ojciec też obrywał słownie, bo nie rozumiał idei „szału sprzątania”. Uważał, że święta są dla nas, a nie my dla świąt, a dom to nie jest sala operacyjna, żeby w każdym zakamarku było sterylnie. Najczęściej więc do kolacji wigilijnej siadaliśmy w niezbyt dobrych nastrojach, a składane życzenia były bardziej oficjalne niż płynące z serca.
Potem dorosłem, mojego taty zabrakło, ale reszta, w większości, pozostała bez zmian. Jedynie bicie zostało zastąpione coraz wymyślniejszymi obelgami i udowodnianiem na każdym kroku, że niczego nie umiem zrobić jak należy. Niczego poza gotowaniem. W przypadku gotowania, matka nie bardzo mogła się na mnie wyżywać, bo to akurat zawsze dobrze mi wychodziło. Nic dziwnego, gotować uczyła mnie babcia, która w kuchni była alfą i omegą. Ale nawet jeśli rodzina zachwycała się głośno moimi potrawami, matka i tak, musiała wtrącić swoje trzy grosze, że gdybym dodał coś tam, to byłoby smaczniejsze. Nie mogła przeboleć, że ktoś chwali moje – wątpliwe dla niej – umiejętności.
Jak wspomniałem, eskalacja matczynej furii zaczynała się, mniej więcej, na miesiąc przed świętami, a kończyła tuż przed Wigilią, na odświętnym stroju, co dla mnie było olbrzymim problemem, bo albo czułem się jak przebieraniec, albo musiałem wysłuchać niepochlebnych uwag na temat mojego wyglądu i dżinsów na tyłku, które nijak pasują do świątecznego wizerunku.
Prezenty – jedna z najprzyjemniejszych rzeczy kojarzących się ze świętami. Z tym też bywało różnie. Po zniszczeniu przeze mnie dwóch lalek, nikt już nie inwestował kasy w kolejne, na szczęście. W dorosłym życiu, na pytanie: „Co chcesz pod choinkę”, odpowiadałem: „Książkę”. Prawie 10 lat należałem do Klubu „Świata Książki”, więc zazwyczaj wcześniej dostawałem pieniądze, a książkę kupowałem sam. Cieszyło mnie też, gdy dostawałem jakiś przyzwoity kalendarz-terminarz. Jednak, od chwili, gdy wyoutowałem się przed matką, przez wiele kolejnych lat, uparcie kupowała mi na wszelkie prezenty coś, z czego każda kobieta cieszyć się powinna: spódniczki, bluzeczki, torebki, kosmetyki do makijażu, apaszki i podobne rzeczy. Potem prezenty zalegały tylko w mojej szafie, a ja, wysłuchiwałem pretensji, że wyglądam jak fleja, a takie piękne ciuszki marnują się. Ażeby się nie marnowały, przy okazji przedświątecznych porządków, zawsze udało mi się coś z tych ciuszków oddać na jakiś zbożny cel.
Mojej matki już nie ma, nie ma też szału porządków i nerwowej atmosfery. Staram się na co dzień utrzymywać porządek, więc sprzątanie na święta zajmuje mi najwyżej dwa, trzy dni. Obecnie mogę usiąść przy wigilijnym stole ubrany w dżinsy i koszulę, nie muszę też obawiać się niechcianych prezentów, a przede wszystkim, nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem i nigdy nie byłem.
Spokojnych Świąt, Kochani...

niedziela, 11 grudnia 2016

My life


Staram się spojrzeć na moje życie obiektywnie i dochodzę do wniosku, że byłem totalnie pogubionym człowiekiem. Żyłem w wiecznym rozdarciu pomiędzy płcią biologiczną a odczuwaną, a moim życiem rządziły: nadmierna odpowiedzialność za innych, olbrzymi lęk przed utratą bliskich oraz domu, a także nakręcany (przez matkę) strach „co powiedzą lub pomyślą inni”. Cały czas usiłowałem dostosować się do otoczenia, do warunków w jakich przyszło mi żyć. Sobą mogłem być tylko gdy byłem sam – w wieczornej lub nocnej ciszy, w tych nielicznych i krótkich momentach, gdy zostawałem sam w domu. Sam się dziwię, że tak wiele przetrwałem, że nie stoczyłem się, nie zacząłem chlać, ćpać, że mimo ciągłych myśli o śmierci, nie próbowałem się zabić. Choć tak naprawdę, każdego dnia zabijałem siebie robiąc rzeczy, których nie chciałem robić, przeciwko którym wewnętrznie się buntowałem. Niestety, tylko wewnętrznie. Dobrowolnie pakowałem się w sytuacje, o których z góry wiedziałem, że nie mogą skończyć się dobrze. I byłem coraz bardziej nieszczęśliwy, coraz bardziej samotny, coraz bardziej wycofany. Psychiczny ból zacząłem odczuwać fizycznie aż wreszcie przyszedł moment, że przestałem odczuwać cokolwiek. Prawdopodobnie to mnie uratowało po utracie rodziny i domu. Potem starałem się tylko ten stan wewnętrznej próżni utrzymać, by prześlizgnąć się przez następne dwadzieścia cztery godziny i jeszcze następne...
Uparcie wierzyłem w moc powiedzenia: „Co cię nie zabije, to wzmocni”, dopóki na jednym z kursów nie wysłuchałem wykładu, genialnego psychologa, Jacka Walkiewicza, który powiedział: „To nieprawda. Co nie zabije, to nie zabije. Wcale nie musi wzmacniać. Potrafi sponiewierać i zostać na całe życie.” Miał rację. Pomimo tylu tragicznych zdarzeń nie zrezygnowałem z kontynuowania życia, ale czy to oznacza, że owe zdarzenia mnie wzmocniły? Nie. Gdyby tak było, nie przejmowałbym się wieloma rzeczami, nie dołował nimi, zwłaszcza że to, na ogół, zdarzenia niezależne ode mnie lub dużo mniejszego kalibru, niż te, które mnie nie zabiły.
Chciałbym wreszcie rozliczyć się z przeszłością, zakończyć pewne rozdziały, mentalnie rozstać się z ich bohaterami i zacząć budować swoją przyszłość. Wiem, że nie uda mi się tego zrobić przez najbliższe dwa lata, a może nawet więcej, bo tyle będzie trwał proces diagnostyczny, podczas którego będę musiał wielokrotnie opowiadać o tym, co się wydarzyło. Przy konieczności wracania do wspomnień, operacje, jakie mnie czekają, to pikuś.
Napisałem: „zacząć budować swoją przyszłość” i sam się popukałem w czółko. A cóż ja takiego mogę jeszcze zbudować? Powinienem skupić się na dbaniu o to, co mam, nawet jeśli mam niezbyt wiele. Powinienem również skupić się na leczeniu, żeby w końcu móc stanąć przed lustrem i spojrzeć w nie bez obrzydzenia. Na resztę jest za późno – po prostu.