Większość
osób trans (celowo nie piszę, że wszystkie, bo nie lubię
uogólniać), które rozpoczęły tranzycję po 30-tce, 40-tce lub
później, ma za sobą, co najmniej, kilka okresów życia, gdy
starały się funkcjonować zgodnie z biologiczną płcią. Dlaczego?
Bo utrudniony był dostęp do informacji (o czym pisałem ponad
tydzień temu), więc miało się wątpliwości, co tak naprawdę nam
dolega. Bo jakże często, najbliższe otoczenie, zmuszało nas do
odgrywania ról przypisanych do biologicznej płci. Bo obawialiśmy
się stracić nasze rodziny, przyjaciół i to, co się miało:
mieszkanie, pracę itp. Wreszcie, niemal każdy z nas przechodził
fazę złudnej wiary, że jeśli zacznie się żyć „normalnie”
(zgodnie z biologiczną płcią), to poczucie przynależności do
płci przeciwnej w końcu zniknie – samo. Jak łatwo się domyślić,
próby te kończyły się nie tylko fiaskiem, ale również jeszcze
większym skomplikowaniem życia – nie tylko własnego, ale i
cudzego.
Cieszy
mnie niezmiernie, gdy czytam na forach dla transów, że wielu
młodych TS jest dumnych z tego, kim są. Zazdroszczę im takiego
podejścia do samych siebie. Nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę
z tego dumny. Nie widzę najmniejszych powodów do dumy. Bycie
transseksualistą nie jest żadnym sukcesem, to jedynie przypadłość
z jaką przychodzimy na świat. Czy człowiek, który urodził się z
wadą genetyczną, albo – bardziej obrazowo – urodził się
niewidomy, powinien być dumny z tego, że nie jest mu dane oglądać
piękna świata? Absurd. Dumnym można być z tego, że mimo wielu
przeszkód, mimo braku akceptacji, mimo ciężkich doświadczeń
losu, dąży się do poprawienia komfortu swojego życia, czyli do
korekty płci. Dumnym można być z cechy charakteru, jaką jest
determinacja, ale nie z samego transseksualizmu – teoretycznie, bo
ja, nie jestem dumny nawet z tej determinacji. Dla mnie to
konieczność.
Pozorne
życie, zgodne z biologiczną płcią, jest wyjątkowo trudnym
doświadczeniem. I różnie się to kończy. Czasem jest to
zadawanie sobie fizycznego bólu, by zmniejszyć odczuwany ból
psychiczny albo „znieczulanie się” alkoholem lub innymi groźnymi
używkami, a także desperackie próby „normalnego” życia, czyli
uwikłanie się w małżeństwo, rodzicielstwo. Zdarzają się
również próby samobójcze i samobójstwa dokonane.
Transseksualność
ma tę jedną poważną wadę, że nie mija. Nieważne, czy będziemy
się odurzać, okaleczać, zawierać małżeństwa i zostawać
rodzicami, pracować po kilkanaście godzin dziennie albo intensywnie
realizować swoje pasje – poczucie uwięzienia w niewłaściwym
ciele powracać będzie jak bumerang. Nasze życie przypomina wykres,
na którym linia wznosi się i opada, wznosi i opada – najczęściej
nieregularnie. Są okresy „wyciszenia”, gdy wydaje się nam, że
jest już okej, że wpasowaliśmy się w heteronormatywność i
radzimy z nią sobie coraz lepiej, aż nagle następuje coś – może
być to drobiazg – co uświadamia nam, że wcale nie jest dobrze i
nigdy nie będzie, bowiem ciało, które mamy, nie należy do nas.
Zagubienie, cierpienie, depresja i szukanie jakiegokolwiek punktu
zaczepienia, by odsunąć od siebie tę świadomość, pozbyć się
jej – raz na zawsze. I znów budujemy wokół siebie świat zgodny
ze społeczną „normą”, by – po krótszym lub dłuższym
czasie – pogrążyć się w beznadziejności i poczuciu
zmarnowanego życia. Wreszcie, w którymś momencie, dochodzimy do
punktu krytycznego. Wszystkie próby zawiodły, „ciało obce”
nadal jest obce, w oczach coraz większa pustka, a we wnętrzu –
rozdzierający krzyk, że dłużej tak się nie da żyć – w
wiecznym kłamstwie i zaprzeczeniu siebie.
Punkt
krytyczny jest początkiem normalnego życia – być może życia
przeciwko całemu światu, ale wreszcie w zgodzie ze sobą.
Tak, cała prawda. Normalne życie - takie się marzy. Miła myśl :)
OdpowiedzUsuńAle wszystko, co zdarzyło się wcześniej zostawia ślad, bardzo trwały ślad - niestety.
OdpowiedzUsuń