(…)
Po
jedenaste – nie wychylaj się.
Po
dwunaste – nie narzucaj się.
Patrząc
na całokształt mojego życia, stwierdzam, że popadłem ze
skrajności w skrajność.
Jako
dziecko, narzucałem się z okazywaniem miłości swojej matce,
licząc na to, że w którymś momencie odwzajemni uczucia i
przestanie mnie traktować, jako obiekt drwin, służący do
szarpania, tudzież bicia. Poniosłem porażkę.
Jako
nastolatek narzucałem się z pomocą koleżankom i kolegom, byle
tylko mnie akceptowali. Dawałem ściągać prace domowe, nie raz
pisałem za innych wypracowania z polskiego albo referaty z historii,
pożyczałem na wieczne nieoddanie swoje kieszonkowe. Też porażka.
Potem
nastała dorosłość i mimo wcześniejszych porażek, znów
poszedłem tą samą drogą, jeśli chodzi o bliższe relacje z
facetami. Nie, nie chodzi o to, że im się narzucałem, żeby mnie
chcieli, bo na brak powodzenia nie narzekałem, ale narzucałem się
z ułatwianiem im życia. Była to najgłupsza rzecz, jaką mogłem
zrobić. W końcu doszło do tego, że najpierw jeden, a potem drugi
partner miał same prawa, a ja, same obowiązki. Obudziłem się
dopiero, gdy drugi facet w cholerę rzucił etatową pracę, bo rola
dyrektora domowego w zupełności mu wystarczała. O innych jego
wyskokach i sposobie dyrektorowania nawet nie będę wspominał.
Nietrudno się domyślić, że były to kolejne porażki.
Od
tamtej pory minęło więcej niż 10 lat i nagle coś się ze mną
stało, coś zatrybiło wreszcie albo przestawiło się w mojej
łepetynie i przestałem się narzucać komukolwiek i z czymkolwiek.
Nie znaczy to, że odmawiam pomocy. Lecz jeśli widzę, że ktoś
zaczyna jej nadużywać, albo pojawia się tylko wtedy, gdy czegoś
mu trzeba, posyłam go wówczas na przysłowiowe drzewo. Nie narzucam
się również, gdy dostrzegam, że komuś nie bardzo zależy na
znajomości ze mną – przestaję zabiegać o cokolwiek. W zasadzie,
są dwie takie osoby (nie licząc istotki z rodziny), o których –
pomimo wszystko – zawsze będę ciepło myślał, z sympatii i
wdzięczności, że kiedyś mnie zaakceptowały.
Martwi
mnie jednak coś innego. Druga skrajność, w jaką popadłem,
zaczyna rozrastać się do granic absurdu, czego jestem całkowicie
świadomy. Zacząłem bać się zabierać głos, na przykład, w
grupowych, tudzież forumowych dyskusjach. Powiedzmy, że dotyczy to
tylko niektórych miejsc w sieci, a nie wszystkich. Cokolwiek zdarza
mi się napisać, mam wrażenie, że narzucam się innym swoim
istnieniem, więc szybko przestawiam się na tryb milczenia i
czytania tego, co piszą inni. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, bo
jestem przecież dość komunikatywną osobą. Jest mi z tym źle,
ale nie potrafię przestawić się na tryb: „olej swoje odczucia”.
Coś mnie blokuje. Być może szóstym zmysłem odbieram od
niektórych osób pewien rodzaj niechęci, a być może boję się,
po prostu, zbliżyć do osób, które uznaję za sympatyczne i bardzo
interesujące? Póki tego nie przepracuję, pozostanę chyba w
cieniu.
A może blokuje cię przekonanie, że nie masz tym sympatycznym i interesującym osobnikom nic ciekawego do zaoferowania?
OdpowiedzUsuńNajbardziej boję się... rozczarowania tym, że to właśnie ten początkowo interesujący osobnik nie będzie miał nic ciekawego do zaoferowania (przynajmniej jeśli chodzi o przymioty, na których najbardziej mi zależy). Znałem już takich "interesujących" - na krótką metę :(
UsuńAaa... To już jakaś nadmierna wybredność :)
UsuńTo nie wybredność, to normalne, że boli gdy ktoś, kogo ceniliśmy, rozczarowuje...
UsuńNadmierna, nie. Raczej mało popularna w dzisiejszym zmaterializowanym świecie.
OdpowiedzUsuń