News

Do tekstów pochodzących z bloga - wszelkie prawa są zastrzeżone

środa, 24 sierpnia 2016

Don't jump


On top of the roof, the air is so cold and so calm
I say your name in silence
You don't wanna hear it right now
The eyes of the city are counting the tears falling down
Each one a promise of everything you never found

I scream into the night for you
Don't make it true
Don't jump
The lights will not guide you through
They're deceiving you
Don't jump
Don't let memories go of me and you
The world is down there out of view
Please don't jump

You open your eyes but you can't remember what for
The snow falls quietly; you just cant feel it no more
Somewhere out there you lost yourself in your pain
You dream of the end to start all over again

I scream into the night for you
Don't make it true
Don't jump
The lights will not guide you through
They're deceiving you
Don't jump
Don't let memories go of me and you
The world is down there out of view
Please don't jump
Don't jump

I don't know how long
I can hold you so strong
I don't know how long
Just take my hand, and give it a chance
Don't jump

I scream into the night for you
Don't make it true
Don't jump
The lights will not guide you through
They're deceiving you
Don't jump
Don't let memories go of me and you
The world is down there out of view
Please don't jump

And i've all that cant hold you back
then I'll jump for you

wtorek, 23 sierpnia 2016

Moje serce było ze szkła


Moje serce było ze szkła. Ciężko żyć z takim sercem.
Przez lata tworzyły się na nim rysy. Niektóre potem pękały. Brzegi serca stawały się coraz bardziej kruche. Lekarz Czas, robił co mógł – wypełniał ubytki, sklejał, podklejał... Wszystko na nic.
Wiosną 2014 roku, moje serce rozsypało się. Tysiące szklanych odłamków kaleczyło mnie coraz bardziej – przy najmniejszym ruchu, najprostszej myśli, nawet podczas snu. Kolejne miejsca krwawiły, goiły się i znów krwawiły. A szklane odłamki nadal się rozpadały. Dzisiaj jest ich tyle, że nawet Czas ich nie poskłada, nie sklei.
Jak żyć z potłuczonym sercem? Jak kochać...?

czwartek, 18 sierpnia 2016

To "normalne" życie


Większość osób trans (celowo nie piszę, że wszystkie, bo nie lubię uogólniać), które rozpoczęły tranzycję po 30-tce, 40-tce lub później, ma za sobą, co najmniej, kilka okresów życia, gdy starały się funkcjonować zgodnie z biologiczną płcią. Dlaczego? Bo utrudniony był dostęp do informacji (o czym pisałem ponad tydzień temu), więc miało się wątpliwości, co tak naprawdę nam dolega. Bo jakże często, najbliższe otoczenie, zmuszało nas do odgrywania ról przypisanych do biologicznej płci. Bo obawialiśmy się stracić nasze rodziny, przyjaciół i to, co się miało: mieszkanie, pracę itp. Wreszcie, niemal każdy z nas przechodził fazę złudnej wiary, że jeśli zacznie się żyć „normalnie” (zgodnie z biologiczną płcią), to poczucie przynależności do płci przeciwnej w końcu zniknie – samo. Jak łatwo się domyślić, próby te kończyły się nie tylko fiaskiem, ale również jeszcze większym skomplikowaniem życia – nie tylko własnego, ale i cudzego.
Cieszy mnie niezmiernie, gdy czytam na forach dla transów, że wielu młodych TS jest dumnych z tego, kim są. Zazdroszczę im takiego podejścia do samych siebie. Nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę z tego dumny. Nie widzę najmniejszych powodów do dumy. Bycie transseksualistą nie jest żadnym sukcesem, to jedynie przypadłość z jaką przychodzimy na świat. Czy człowiek, który urodził się z wadą genetyczną, albo – bardziej obrazowo – urodził się niewidomy, powinien być dumny z tego, że nie jest mu dane oglądać piękna świata? Absurd. Dumnym można być z tego, że mimo wielu przeszkód, mimo braku akceptacji, mimo ciężkich doświadczeń losu, dąży się do poprawienia komfortu swojego życia, czyli do korekty płci. Dumnym można być z cechy charakteru, jaką jest determinacja, ale nie z samego transseksualizmu – teoretycznie, bo ja, nie jestem dumny nawet z tej determinacji. Dla mnie to konieczność.
Pozorne życie, zgodne z biologiczną płcią, jest wyjątkowo trudnym doświadczeniem. I różnie się to kończy. Czasem jest to zadawanie sobie fizycznego bólu, by zmniejszyć odczuwany ból psychiczny albo „znieczulanie się” alkoholem lub innymi groźnymi używkami, a także desperackie próby „normalnego” życia, czyli uwikłanie się w małżeństwo, rodzicielstwo. Zdarzają się również próby samobójcze i samobójstwa dokonane.
Transseksualność ma tę jedną poważną wadę, że nie mija. Nieważne, czy będziemy się odurzać, okaleczać, zawierać małżeństwa i zostawać rodzicami, pracować po kilkanaście godzin dziennie albo intensywnie realizować swoje pasje – poczucie uwięzienia w niewłaściwym ciele powracać będzie jak bumerang. Nasze życie przypomina wykres, na którym linia wznosi się i opada, wznosi i opada – najczęściej nieregularnie. Są okresy „wyciszenia”, gdy wydaje się nam, że jest już okej, że wpasowaliśmy się w heteronormatywność i radzimy z nią sobie coraz lepiej, aż nagle następuje coś – może być to drobiazg – co uświadamia nam, że wcale nie jest dobrze i nigdy nie będzie, bowiem ciało, które mamy, nie należy do nas. Zagubienie, cierpienie, depresja i szukanie jakiegokolwiek punktu zaczepienia, by odsunąć od siebie tę świadomość, pozbyć się jej – raz na zawsze. I znów budujemy wokół siebie świat zgodny ze społeczną „normą”, by – po krótszym lub dłuższym czasie – pogrążyć się w beznadziejności i poczuciu zmarnowanego życia. Wreszcie, w którymś momencie, dochodzimy do punktu krytycznego. Wszystkie próby zawiodły, „ciało obce” nadal jest obce, w oczach coraz większa pustka, a we wnętrzu – rozdzierający krzyk, że dłużej tak się nie da żyć – w wiecznym kłamstwie i zaprzeczeniu siebie.
Punkt krytyczny jest początkiem normalnego życia – być może życia przeciwko całemu światu, ale wreszcie w zgodzie ze sobą.